Tym razem drewniany piórnik, który wykonałam z myślą o kociarzach :) Troszkę tak jakby dla płci pięknej (ostatnio był tak jakby dla tej brzydkiej...). Dół zabejcowałam na kolor dębu. Bejcę kładłam kilka razy, aby uzyskać ciepłą barwę. Na wieczko położyłam podkład akrylowy w kolorze kremowym oraz klej do decou. Serwetkę ze stylizowaną na wiek dawny mapą świata przykleiłam "na żelazko". Na stronie Vintage Holiday Crafts trafiłam kiedyś na fantastyczne grafiki Vintage Cats, w tym na tą, pt.: "An interesting lecture". Wydruk laserowy lekko obdarłam, by nadać mu nierówną krawędź i przylepiłam jak papier decoupage, czyli po wcześniejszym namoczeniu, przesuszeniu ręcznikiem papierowym i posmarowaniu klejem. Po wyschnięciu i zalakierowaniu obrazek wyglądał tak jakoś niewyraźnie, więc podcieniowałam krawędzie patyną w paście.
Nierównomiernie, miejscami nakładając jej więcej - przybrudzając obrazek, co odało mu nieco lat :). Na koniec dodałam leciutki efekt starego zdjęcia - a więc położyłam kilka warstw lakieru akrylowego dość twardym i rosochatym pędzlem, robiącym równoległe smugi (czego oczywiście nie widać na zdjęciach... eh).
Wnętrze piórnika jest stonowane, nieco surowe. Ograniczyłam się jedynie do kremowej farby i niedużego motywu z serwetki, która komponowałam na wieczku wcześniej prezentowanego pudełka. Są to znaczki pocztowe i stempel. Wszystko dopełnia bejcowana ramka w kolorze dębu. Lakier, szlifowanie, lakier. I gotowe.
A teraz słów kilka o smutnym losie rękodzielnika. Jak króciutko pisałam w poprzednim poście, tydzień temu siedziałam (nawet chyba jeszcze o tej co teraz porze) na kociej wystawie w Sopocie. I co? Po pierwsze, jeśli się chce znaleźć odbiorcę swoich prac, to należy wybrać odpowiednie miejsce. Sopot odwiedzają ludzie, którzy chcą zjeść rybkę, wejść na molo i pochodzić po plaży. Pamiątki i inne ładne mniej lub bardziej rzeczy to można nabyć nieco dalej, ale jednak... bo w Gdańsku. Wydaje mi się, że gdyby tam się działo to całe Cat Show to i zainteresowanych byłoby więcej. Nie pomogła mi też pogoda. Było obrzydliwie gorąco. Ludzie zamiast oglądać koty woleli oglądać czubki głów albo stopy sąsiadów leżących plackiem obok/ przed/ za nimi na plaży. Im dłużej tak siedziałam przy swoim małym stoisku, czekając na zwiedzających, którzy by podeszli i do mnie, tym bardziej wydawało mi się, że moje pudełeczka, butelki i wszelkie inne rękoczyny są naprawdę fajne i warte - o zgrozo - choćby obejrzenia. Aby złagodzić mą frustrację i smutek zarazem, tłumaczono mi, żeśmy ogólnie jako społeczność zbiednieli, a wtedy jest wstyd podchodzić do takich stoisk... Może i tak... Narzekali wszyscy... Inni sprzedawcy cieszyli się, że chociaż opłata za stoisko się im zwróciła. Na szczęście od "artystów" opłat nie pobierano... Choć takie pocieszenie, bo parę tych małych pudełeczek i zakładek, które znalazły chętnych na przygarnięcie nie zdołały mi nawet pokryć w pełni materiałów, które nabyłam z myślą o tym wydarzeniu. Szkoda, szkoda. Tyle pracy. Każda wolna chwila po pracy i przed pracą... całe weekendy. Zaangażowanie mojej siostry Beaty, która swój urlop u mnie spędziła przy stole kuchennym malując, bejcując, wycinając i przyklejając. Buuuu. Na szczęście uraz :P nie jest aż tak wielki by schować wszystko w kąt i odwrócić się plecami od decou. Idzie jesień, za chwilę święta (a nie?! się nie obejrzymy, niestety...). Pudełeczka poczekają na lepszy moment :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz