Troszkę czasu upłynęło od ostatniego wpisu "z prezentacją", ale trzeba było wywiązać się z kilku terminów i obietnic. A jak to już się udało, to pojawiła się praca i powroty wieczorami, kiedy to myśli się już tylko o herbacie i miękkiej poduszce pod głową... Ale do rzeczy. Mam w głowie pewien konkretny i duży plan - z motywem przewodnim, jakim są koty. Dziś pierwsza skromna odsłona moich pierwszych potyczek z transferem wydruków. Obiektem znęcania się były zakładki do książek. Transfer robiłam na zwykłej emulsji do ścian firmy Jedynka. Sprawdza się znakomicie.
Tak tylko szybciutko, dla wyjaśnienia, na drukarce laserowej wydrukowałam wybrany motyw w odbiciu lustrzanym. Pomalowałam emulsją miejsce, na które miał on przyjść oraz obrazek i przyłożyłam go, oczywiście wydrukiem do zakładki. Przez koszulkę do dokumentów wycisnęłam nadmiar farby i odłożyłam zakładkę do wyschnięcia. Następnie namoczyłam papier i zaczęłam go delikatnie rolować. Na raty, tak aby nie zedrzeć wydruku, ale aby usunąć cały "meszek".
Następnie przyszła kolej na lakier, lekkie postarzenia, przetarcia. Kilka motywów serwetkowych. Nieco akryli. Lakier i wstążeczka. Gotowe.
Pierwsza pani z dużym kocurem (persem starej dobrej daty bądź maine coonem) otrzymała oprawę w brązach i jasnych różach. Nieco przecierek patyną w paście (ombra) oraz białej mgiełki wykonanej niezawodną szczoteczką firmy Signal.
Oczywiście, nie obeszło się bez drobnych uszczerbków na samym transferze. Ale myślę, że nie wyszło to na niekorzyść zakładce. Drugą stronę ozdobiłam różanym motywem z serwetki. Patyna, mgiełka. I lakier. Akurat pod rękę napatoczył mi się stary, dość twardy pędzel. Przez co lakier nakładał się pozostawiając smugi włosia. Efekt mi się jednak nieziemsko spodobał, bo pociągnięcie lakierem wzdłuż i w poprzek nadało całości fakturę drobnej kratki, co świetnie współgrało z klimatem samego transferu - niczym powierzchni starej fotografii... Oczywiście tego nie widać, bo siadły mi baterie w aparacie i musiałam posiłkować się sprzętem z obiektywem zdecydowanie nie nastawionym na zdjęcia makro. Ale nadrobię to przy następnych prezentacjach swoich rękoczynów :)
Druga zakładka, to Ruth Weyher (grająca w filmach z lat 20tych XX w.) z najprawdopodobniej domową kicią na rękach. Niestety mam wrażenie, że pani w punkcie xero wydruki czarno-białe zrobiła na sprzęcie gorszej jakości, co niestety odbiło się na efekcie końcowym. Obrazek jest taki jakiś matowy i ogólnie dużo słabiej znosił rolowanie... Co bardzo dobrze widać, niestety...
Zakładka dostała kilka zakrętasów wyciętych z serwetki, nieco stempli rosochatym pędzlem i kropel srebrnej oraz białej farby akrylowej. Oraz białawą wstążkę. Lakierowałam podobnie, czyli starając się uzyskać fakturę drobnej kratki.
Obie zakładki na początku przemalowałam na ciemno, zaświecowałam brzegi, przemalowałam na biało i przetarłam krawędzie aby wydobyć pierwszy kolor.
A jako że w międzyczasie - od skończenia dwóch zakładek, które się właśnie zaprezentowały - poczyniłam jeszcze kilka, które kończę, mam też parę spostrzeżeń. Przede wszystkim: nie ma co się spieszyć. Wczoraj rolowałam papier z transferu, który leżał sobie spokojnie z dwa dni i szło fantastycznie! Natomiast podejście numer dwa było totalną porażką. Aby nie ukulać obrazka skończyłam za szybko. Wciąż nie mam pojęcia, właściwie dlaczego?! Takie niewiadomoco zalakierowałam i... Oczywiście po wyschnięciu obrazek zmatowiał pod meszkiem z nieskulanego do końca papieru! Lakier na szczęście dało się ściągnąć, ale ponowne kulanie szło słabo i jakoś tak zniszczyło obrazek. Obrazek?! Jak szaleć, to na całego! Przecież nie ukulają się brzegi! O nie. W jednym wypadku zmaltretowałam twarz kobiety, w drugim nos kota... Masakra! Aby nie narobić większej katastrofy podciągnęłam kolory transferów przy użyciu oleju (takiego kuchennego) i położyłam znów lakier. Operacja się udała i pacjent przeżył. Choć jest dość obolały :P (nie wiem jeszcze jak ja tej biednej pani oko podmaluję...). Jak dokończę te zakładki, to też je pokażę. Tak dla przestrogi :]
Natomiast papier z transferów, które się uleżały, schodził pięknie. I nawet patrzenie pół okiem w telewizor, a pół okiem na to czy aby przypadkiem Chajjot (na którym leżała siatka, do której rolowałam papier) nie obudzi się i nie strzepnie wszystkiego na łóżko, nie spowodowało najmniejszych szkód :) Zresztą, mam nadzieję, że niebawem będę to mogła udowodnić obrazkowo. Czyli mamy już dwie obietnice do spełnienia. Eh. Królestwo za dłuuugi i wolny weekend!
Przepiękne! Bardzo podobają mi się te grafiki, których użyłaś!
OdpowiedzUsuńZakładki bardzo fajne, a spostrzeżenia co do transferu jakże cenne. Sama zbieram się do zrobienia transferu, ale na razie zebrać sie nie mogę:-))
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Masz bardzo fajne pomysły, zapraszam na mojego bloga, może coś Cię zainspiruje www.decoupageomania.blogspot.com
OdpowiedzUsuńZakładki rewelacja, ja odeszłam od tego rodzaju transferu, na dużych płaszczyznach nie podobał mi się ślad papieru (krawędzie) Teraz robię transfery na jedynce właśnie nitro :)
OdpowiedzUsuńPierwsza zakładka jest cudowna! Uwielbiam koty i bardzo podoba mi się inicjatywa obrania ich jako motyw przewodni :) Ja z transferu dopiero zaczynam korzystać, więc muszę się sporo nauczyć. Z tym większym zainteresowaniem przeczytałam Twój post. Jeśli masz ochotę możesz wpaść do mnie, może akurat coś się spodoba?
OdpowiedzUsuńWitaj:)Świetne są te zakładki:)Ja też zaczynam tworzyć ta metodą transferową...Bardzo mnie zainspirowały twoje zakładki i też mam zamiar coś takiego wyczarować:)A w poście pisałaś,że robisz kolejne cuda ,jeśli możesz to pochwal się nimi:)Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuń