wtorek, 12 marca 2013
w tzw. międzyczasie...
A miało być tak pięknie, sprawnie... a przede wszystkim w okresie, kiedy to za oknem z dnia na dzień rosły śnieżne zaspy powstałe wskutek opadu z góry oraz przemiłego pana obsługującego pług, który z uporem maniaka dzień w dzień zasypywał mi wjazd na działkę wszystkim tym, co po drodze mu się nawinęło na łopatę... no i też, wtedy kiedy to Pan Małżonek był pareset kilometrów stąd, tak iż swobodnie i bez skrupułów mogłam rozrzucać po pokoju serwetki, pędzle i papierki po cukierkach :P Ale pierw wybrałam sobie długo realizującego zamówienie sprzedawcę, a potem jeszcze na deser okazało się że paczuszkę doręczyć ma firma kurierska ze szczęśliwą cyfrą w nazwie... O zgrozo... Strzeżcie się szczęśliwych furgonetek kurierskich... W związku z powstałą dziurą, postanowiłam zrobić dwie rzeczy: upiec eksperymentalną szarlotkę oraz zaprzyjaźnić się ze swoim Singerem... I tak to się skończyło:
Na podstawie straaasznie starego rysunku powstał zamysł szmacianej Igły maszynowej... Z jakiegoś wciąż niezrozumiałego dla mnie powodu okazało się, iż koordynacja nogi na stopce z operowaniem sfastrygowaną szmatką pod igłą to ogólnie rzecz biorąc ... abstrakcja... Ale ostatecznie laleczka uzyskała swój wdzięczny paskudny urok. A Chajjot jak widać bardzo ją polubił :) A przy tym jestem bardziej niż pewna, że następna lala będzie już miała głowę w kształcie zamierzonego owalu :D
Druga zaś sprawa to ciacho. Jadłam u cioci Małżonka... Fajny myk, choć dla mnie za słodki. Żadna to nowość kulinarna, ani odkrycie na miarę Masterchef'a ale ciasto jest tanie, szybkie i z każdym dniem smakuje inaczej. A jest to szarlotka na sucho :D
Jakoś tak się już kończyło, gdy postanowiłam je sfocić... za co przepraszam. Gdyby kogoś zainteresowało, to oto moja wersja na prodiż.
- 1,5 szklanki kaszy manny
- 1,5 szklanki mąki
- 0,5 szklanki cukru (mniej by też nie zaszkodziło...)
- kostka margaryny (albo masła...)
- 2 łyżeczki proszku do pieczenia
- cynamon
- dwa naprawdę duże słoiki przecieru jabłkowego własnej roboty (w przepisie oryginalnym byłoby 1,5 kg jabłek, ale co z tego wyjdzie to nie wiem). Mus musi być mokry.
Mieszamy kaszę, mąkę, proszek i cukier w misce. W przypadku piekarnika ciasto ma być wstawiane do nagrzanego na 180stopni, zatem ja podgrzałam lekko prodiż (wcześniej smarując go masłem i posypując bułką tartą). Do prodiża wsypałam tak 1/3 masy proszkowej. Na to położyłam cienko pokrojone kawałki margaryny (jak się nie chciały ciąć to je lekko rozpłaszczałam w palcach). Na to warstwa jabłek i cynamon. Znów masa - margaryna - jabłka - cynamon. I ostatnia warstwa ciasta oraz margaryny. Margaryna powinna być rozłożona dość regularnie, bo od jej wchłaniania się zależy czy masa nam zmoknie i się zwiąże w ciacho.
I to pieczemy. Około godziny... Lub ciut dłużej, tak jak by to moja Babcia zrobiła - czyli na oko. Jak się ładnie zarumieni po tym czasie to będzie ok:)
Ciacho na ciepło jest super, choć trochę się rozpada... Na drugi dzień trochę jakby się przesusza i jest mocno chrupkie, a później robi się bardziej miękkie... W każdej wersji smakuje jednak fajnie... Polecam!
Znika błyskawicznie (i nie tylko wtedy, gdy czeka się na kuriera, obmyślając plan ratunkowy dla uprowadzonej i poniewieranej w gdańskim centrum dystrybucyjnym małej, biednej paczuszki do decou).
A paczka? A doszła. Doszła... Zatem koniec ze wstawkami z lekka nie na temat. Robią się jajka, robią pudełka. Niebawem powrzucam to co z tego wyszło.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz